Uciekają mi nocne ostatnio. Nie lubię tego momentu, kiedy wsiadam do nocnego na Hutę. Nigdy nie pamiętam ich numerów, pamiętam tylko, że jeden z nich jedzie dwa razy dłużej. Zawsze wracam na Hutę sama, nikt nie jedzie w moją stronę. Jest coś smutnego w tych bzyczących jarzeniówkach, bitnych chłopcach w rozchełstanych kurtkach, kiedy w ich zamglonych alkoholem oczach odbijają się wymiętoszone parkietowo dziewczęta. I nie chodzi nawet o to, że są. Chodzi o to, że droga do Placu Centralnego jest tak cholernie długa, do łóżka tak daleko, oczy zamykają się same, a za każdym razem, gdy je otwieram ktoś inny siedzi obok. I wszyscy wyglądają jak w klipie do
'You'll follow me down' Skunk Anansie i z kolejnym przystankiem jest ich coraz mniej, aż na Centralnym jestem już tylko ja i facet, który zasnął. Wysiadam, otulam się ciaśniej płaszczem, podnoszę kołnierz i idę, siedem minut, chociaż mam zimne ręce i obciera mnie but, a na pustej Jana Pawła w pomarańczowym świetle latarni nie mija mnie kompletnie nikt. Kiedyś B. pojechał ze mną nocnym na Azory, chociaż miał kompletnie nie po drodze i musiał potem wracać do domu jakimś kosmicznym sposobem. Na pytanie dlaczego to zrobił, odpowiedział, że wszyscy rozchodzimy się do domów, a on nie chce zostać jeszcze sam, dzięki temu przez chwilę dłużej nie jest sam. Czasem tęsknię za B. bardzo i myślę, że chciałabym załatwić mu jakiś ciepły, jasny cud. Że chciałabym, żeby też czasem myślał o pomarańczach.
608. To jest ten numer. 601 jedzie szybko, na przestrzał, tam zdarzają się rzeczy dobre, o ile mam sprawne słuchawki w uszach. Tam mogę mieć w mózgu Massive Attack, zobaczyć iskry lecące z naprawianych nocą tramwajowych torów i zasmarkanego żula, który zasnął na ławce z lekkim uśmiechem. Tak właśnie, tego żula, któremu śni się koks, żużel i wata cukrowa.
Kupuję słoneczniki. Sobie i ludziom. Bo jeszcze jest światło, chociaż czasem na granatowym niebie widać tylko świetliście różowe strzępy chmur. Jak te w Zabierzowie, kiedy pociąg stanął gdzieś w polu. Bo liści już nie ma. Zeschły, rozwiały się, ktoś je zebrał. Szurać nie ma w czym. Bo wełną i dzianiną się otulam, chucham wewnątrz złożonych razem dłoni, zaciskam je na dużych kubkach z dobrą kawą. Rysuję. Na kartkach, w zeszytach, na stołach, serwetkach, w powietrzu. Rozszczepiam cudze głowy na elementarne cząstki i wchłaniam. Swoją głowę zapycham. Jechałabym na One Love, bo jakoś dużo reggae wokół ostatnio, ale nie ma z kim. Chodzi za mną koncert Fisza. I chodzi za mną to: