Siedzę i smarkam. Pluję glutem. Na chorobę, zarazę, prątki wszelakie. Na taki wieczór z pustym pokojem, kiedy W. czarny czernią smolistą, w całej swojej kolumbijskiej okazałości, łapie stopa gdzieś pod Arnhem, zamiast siedzieć tu ze mną, słuchać Komedy i skręcać filtry do fajek z biletów autobusowych.
Pluję na Animal Planet, z holenderskimi napisami, bo w każdym psie widzę dziś mojego psa, ciepłego, z zimnymi uszami i nosem, zwiniętego w kulkę na fotelu. I jest mi zimno cały czas, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. A na rower to w ogóle pluję, charkam spod wątroby prawie, na zielono. Niech stoi, wehikuł szatański, w szopie, pomiędzy innymi bezeceństwami, dopóki nie znajdę swoich płuc leżących gdzieś na linoleum. A co!
Nocna Warszawa.. Pomruki i pijackie rozmowy, wybryki.
Pociąg z wystraszonymi ludźmi na trasie Wawa - Arnhem w Holandii zielone pola, krowy, konie, owce i starsi ludzie znający angielski, uśmiechający się na każdym możliwym kroku. Akademik w Lent, dookoła zielono, do centrum 15 minut rowerem. A na kolację stara poczciwa jajecznica.
Pytał ktoś, co robię. Ano jeżdżę. Nosi mnie. Im więcej do roboty tym lepiej, nie ma czasu na myślenie. W Ustrzykach ludzie tak dobrzy, że to aż boli. Bosy rastaman z dzieckiem w nosidełku. Zimne noce. Łaciate ćmy w łazience. Dużo ludzi niestety. Na szlakach też. Ale w zasadzie całe niemal trasy sama. Motyle i jaszczurki. I zieleń. A U Rzeźbiarza jednak po staremu, borówek ze śmietaną mi dali. I przygarnęli, po swojemu, chociaż bałam się, że nie będą mnie pamiętać. I gitary, Grajkowie, herbata z prądem i niebo usiane gwiazdami. I wracaj tu do domu teraz, człecze, daj się wytrząść w pociągu, wymiąć w autobusie, żeby na zimnej poduszce złożyć spieczony słońcem kark. A rano jak gdyby nigdy nic, przepakować się i w kolejny pociąg wsiadać.
Wrocław duszny. Słońce bezlitosne. Słychać niemal jak ludzie syczą przypiekani na chodnikach. Wzdychają i powłóczą nogami, jedna za drugą. I tylko bywalcy, filmowcy wylansowani, z niebieski opaskami i smyczami, popijają w cieniu zimne drinki. A Możdżerowi palce nie mieszczą się w uszku filiżanki.
Mało czasu. 7 filmów w 3 dni. Prawie cały dzień głodna, biegałam tylko z kina do kina. Na pierwszy rzut śpiewaczka operowa z depresją poporodową, zło, marazm, nic tylko sznur na stryczek skręcać. Jałowy film o babie, która zwariowała. Potem na szczęście coraz lepiej. Ale też, obuchem w łeb to:
Przez pierwsze 20 minut ludzie wychodzili z kina. Może dłużej nawet. Grek opowiadający po rusku o tym, jak postradał zmysły. Dużo szaleństwa w Breslau, chaos i miganie świateł. Papierosy i wirowanie.
A potem Joe Strummer. Niewiarygodnie piękny. Z całą swoją rebelią, bezczelnością i odwiecznym papierosem. Nawet potem, z dziećmi, reggae i ogniskiem. Zapiera dech w piersiach. Czasem myślę, że lepiej było mieć 20 lat w tamtych czasach. Teraz jest nam zbyt łatwo. I że mam słabość do muzyków.
A na koniec kino na Dworcu Głównym i kazachski Głodowy Step:
Stare kino. Elokwentny kasjer właściciel. Dwie starsze panie, z czerwoną pomadką na ustach, kiwające ze zrozumieniem głowami, gdy ten narzekał na zbliżający się remont i zamknięcie kina. Stare, skrzypiące, niewygodne fotele. Neon nad drzwiami. I odświeżony ekran, którego ostry zapach unosił się w powietrzu.
A między tym wszystkim noclegi za miastem, dojazd pociągiem lub autobusem. Długa, wąska, asfaltowa droga, obsadzona z obu stron topolami. Bardzo kręta. Po bokach tylko żółto, zielono, żółto, zielono, żółto i czerwone kombajny. Teren tak płaski, że niebo niemal przytłacza błękitem. Upał i świerszcze.